wtorek, 5 stycznia 2010

Ziemia Obiecana

Łódź. Właśnie wróciliśmy z podróży sylwestrowej z industrialnego miasta, niegdysiejszej ziemi obiecanej, po której hasali Olbrychski, Pszoniak i Seweryn. Podróż jak to podróż, zawiera w sobie element gastronomiczny, który wielce mnie cieszy. I cóż w tej Łodzi się jadło? 

Na pewno warto nadwyrężyć kieszeń w restauracji Klub Spadkobierców (ul. Piotrkowska 77, Łódź) – zupa grzybowa z łazankami zawiera grzyby, a nie pieczarki! Może nieco nadto łazanek, ale warta grzechu. Z dań drugich: polędwica wołowa na grzankach z pasztetem – odpowiednio upieczona, spora porcja nawet dla mężczyzny (a co dopiero po zupie grzybowej z łazankami …). Do tego sałatka z pomidorów, sałat (lodowa i rzymska, o ile mnie pamięć nie myli) oraz z orzeszkami pinii. Co prawda produkty leżakowały trochę w lodówce i były zimne, do czego nie pałam sympatią, ale smakowo sałatka na „4+”. Kolejna zielona porcja to groszek w strączkach na ciepło-słodko, którego jestem fanką, zatem bez uwag. 
I mięsna porcja Współmaszketnika – polędwiczki z wiśniami. Zjadł i prawie pękł. Warto. 
Po tych peanach czas jednak na uwagi mniej pozytywne. Jako gościa wnerwia mnie niemożebnie, jeśli na sali słychać rozmowy pracowników – np. kelnerów czy barmanów. Ja naprawdę nie przychodzę do restauracji, żeby słuchać w tle uwag o meczach czy – ogólnie rzecz ujmując – życiowych męskich spostrzeżeń. Do pięknego wnętrza nie bardzo też pasuje muzyka Phila Collinsa (tak, czepiam się), ale ona docierała do mnie tylko w czasie oczekiwania na posiłek. Na widok jedzenia wyłączam słuch i przerzucam swoje siły w kubki smakowe. Z pożytkiem dla uszu
i kubków.

Drugie miejsce to żydowska restauracja Anatewka (ul. 6 sierpnia 2/4, Łódź). Na powitanie dostaliśmy po kieliszku szampana i macę do przegryzienia. Tak, łapię się na takie gadżety ;)
Z menu padło na zupę szczawiową z grzankami oraz zupę grzybową Poznańskiego. Szczawiowa – poprawna, ale jak na moje kubki ciut za słona, no i te grzanki … grzanki były już tak rozmoczone w chwili podania, że niewiele już miały z grzankowatości. Grzybowa Poznańskiego bardzo dobra, 
w przesmacznym chlebku, ale nie tak dobra jak w Klubie Spadkobierców. Bardzo dużo tej zupy było… Kaczka Rothschilda w wiśniach – nie miałam siły grzebać w talerzu obok, z czego Współmaszketnik niezwykle ucieszony (podwójnie ucieszony – i kaczką, i brakiem mojej ingerencji w nie mój talerz). Gęsie wątróbki z cebulą – bardzo dobre, bardzo dużo, a że wątróbki to jedna z moich „naj” potraw, to i smakowało. Nie zdecydowałam się na wersję z migdałami, rodzynkami i sosem czekoladowym, bo połączenie „słodkie+mięso” póki co do mnie nie trafia, ale może się wyrobię ;) Buraki zasmażane – rewelacja! 
A na koniec, na osłodę rachunku, kalendarzyk „z żydkiem” jak to ujęła pani kelnerka, który ma pomóc w zatrzymaniu pieniędzy w domu. Ale chyba nie działa … ;) (chyba, że w weekend akurat ma wolne i zacznie od poniedziałku…)

I dwa inne łódzkie doznania: herbaciarnia Anastazja (ul. Piotrkowska 60, Łódź). Barszcz białoruski – czyli nasz czerwony barszczyk z pielmieni (pierożki z farszem mięsnym, to się raczej nie odmienia, hę?). Barszczyk jak barszczyk, to danie akurat robię zupełnie nieźle, więc szału nie było. Pielmieni syberyjskie – wyglądało trochę jak z paczki… Propozycja podania ze śmietaną lub z zalewą octową - najlepiej połączyć obydwie i zalać pielmieni. Talerz pierogów natomiast przyzwoity. Napój zaś serwowany z samowara – herbata rosyjska, czarna, liściasta,
o „wędzonym” aromacie. Herbaty naprawdę sporo, ale nie przepadam szczególnie za owym „wędzonym” aromatem. Ale jak ktoś lubi, to pewnie się zachwyci.

I jedno z niewielu miejsc otwartych w Nowy Rok przed 16.00 – kawiarnia Hort-Cafe (ul. Piotrkowska 106). Zatem: herbata Mexican Dream (firma Richmont) – trochę cienka. Może za dużo wody w dzbanuszku na woreczek herbaty? Może jednak za krótko się parzyła? No niestety, zrobiłam już kiedyś podejście do ich Earl Greya i też nieudane. Za to zwykła sypana zielona
z kaktusem jak najbardziej godna polecenia. No i deser: naleśniki „murzynek” – czyli naleśniki
z ciasta czekoladowego z serkiem waniliowym i kiwi. Rewelacja! A do tego proste i można zrobić sobie w domu :) Na deser trochę sporo, ale już na lekki obiad jak najbardziej (2 naleśniki).

Smakowite wspomnienia z tej Łodzi, nie tylko kulinarne… 

A co mi teraz pozostało? Styczeń to zawsze jakiś taki chudy miesiąc. Zaczął się produkcją własną nieśmiertelnej pomidorowej z ryżem – zawsze na normalnym rosołku, z konkretną łychą śmietany :) I też jest dobrze. Idę jeść. 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz