niedziela, 24 stycznia 2010

Miód w roli głównej

Jest zimno, można łatwo podłapać choróbsko, a lepiej zapobiegać niż leczyć.
A że najlepsze są domowe sposoby i środki znane od dziesięcioleci, to wczoraj w roli głównej wystąpił Miód. Tym razem w połączeniu z polędwiczką wieprzową w ilościach słusznych. Przepis czekał od września na realizację i w końcu się doczekał.
Mam nadzieję, że redakcja "Kuchni" nie będzie miała mi za złe, że przepisuję tu ich propozycję, ale warto to upublicznić: polędwiczka glazurowana miodem.
Porcja podobno na 4 osoby - szczerze wątpię, że 4 dorosłe osoby najedzą się 50 dag mięsa (chyba, że zestaw zawiera obfitą zupę i konkretny deser...). No ale do przepisu.

Składniki: 50 dag polędwiczki wieprzowej, 1 posiekana cebula, 2 łyżki brązowego cukru, po 1 łyżeczce suszonej bazylii, suszonego tymianku, świeżo zmielonego pieprzu, soli morskiej i dobrej oliwy. 1/4 szklanki sosu teryaki (do kupienia
w delikatesach Alma), 1/4 szklanki sosu sojowego, 1/2 szklanki miodu (ja użyłam lipowego), 1/4 szklanki musztardy Dijon.

Sposób przygotowania: rozgrzewamy piekarnik do 200 stopni. Mięso myjemy i osuszamy, pozostałe składniki mieszamy (prawda, że proste? ;)) W powstałej marynacie obtaczamy polędwiczkę, starając się, aby była pokryta możliwie najgrubszą warstwą masy. Układamy w żaroodpornym naczyniu, pieczemy 20-25 minut. Podajemny z ryżem - najlepiej jaśminowym (brzmi egzotycznie, a dostępny w Lewiatanie).

Źródło: "Kuchnia", nr 9/2009

Przepadam za połączeniem miodu z musztardą - nadaje się to też do piersi z kaczek
i kurczaka. W tym przepisie pozwoliłam polędwiczkom trochę poleżakować w sosie, żeby "przeszły". Ale i tak najlepiej smakują odgrzane dnia drugiego ;)

Do tego świetnie dopasowało się tureckie wino o nazwie "Kutman" (2004) - czerwone, wytrawne: to wszystko, co można zrozumieć z etykiety. Przywędrowało ze mną w zeszłym roku z Turcji i czekało na odpowiedni moment. Nie mam pojęcia, czy można je u nas kupić.

Na miodowej fali skusiłam się dziś na latte z cynamonem i miodem w kawiarni "Pralinka" na Łazarzu. Co lubię w tej kawiarni to jej położenie, ceny za herbatę Harney&Sons (5 pln) oraz od dziś za przyjemną muzykę (wcześniejsze wizyty odbywały się w rytmie zbyt lekkiej muzyki popularnej, a dziś zagrało z jazzującym zacięciem).
Miodu malutko jak na tak wielką szklankę, ale za to kawa gorąca - w przypadku latte to wcale nie jest takie oczywiste. Przede wszystkim jednak, przyjemne miejsce na Łazarzu, gdzie można wpaść na kawę czy herbatę. I to nie w okolicy rynku, więc tłum nam nie grozi. Szkoda tylko, że u nas jeszcze nie ma takiej "kultury kawkowania" wśród nieco starszej młodzieży, szerokiej klienteli w wieku emerytalnym. Kawiarnia połączona jest z cukiernią i w dni wolne (szczególnie chyba w godzinach "po kościele") pojawia się w niej sporo osób i kupuje różne ciastka, ale nie zostaje na kawie. Tylko jak przekonać Babcię i Dziadka, że mogą sobie sprawić taką małą przyjemność? Wierzę w marketing "Pralinki" :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz